Droga do Morskiego Oka
By móc wspominać, należy odbyć podróż w czasie
i przestrzeni. Zatem porzucam rok 2014 i wracam do lat 90-tych. Na kilka godzin
znikam z Poznania.
Przez dłuższą chwilę dla nikogo nie będę uchwytna.
Przecież nie mogę być jednocześnie w dwóch miejscach. Już jestem w górskim
świecie, stoję u podnóża dostojnych Tatr.
Podziwiam
ich potęgę i piękno. A akompaniujące im słońce zachęca do zdobywania kolejnych
szczytów ludzkich wspomnień. Więc wydobywam z mroków mojej pamięci obraz
rodzinnego wyjazdu do Zakopanego. Ta reminiscencja geograficznie związana jest
z największym jeziorem znajdującym się w Tatrach (Morskie Oko) oraz drogą, jaką
należało przebyć by do niego dotrzeć.
Wtedy
wszyscy mieliśmy mniej o 17 lat. Patrzyłam na życie i różne jego formy oczyma
12-letniego dziecka. Mimo młodego wieku potrafiłam dostrzegać i zachwycać się
pięknem tego, a może tamtego świata. To rodzice zaszczepili we mnie wrażliwość,
szacunek, pokorę do wszystkich i wszystkiego co mnie otacza, a w miarę
upływającego czasu te wartości kiełkowały, aż wreszcie wyrosły.
Przemierzając
kolejne kilometry wchodziłam w nowe obrazy które namalowała natura. Polany, gęste
lasy, bystre strumyki i wysypana drobnymi kamyczkami droga pokryta białym
śniegiem miała swój urok. Urodą grzeszyły drzewa, nawet te które z wielkim
wstydem, bo bez liści, nagie gałęzie ukrywały pod zimowym puchem.
Wraz
ze mną „szedł” halny. Rozwijał znacznie większą prędkość niż ja, ale były
momenty, kiedy ja odczuwałam jego obecność a on moją.
Oprócz sił przyrody na drodze do Morskiego Oka spotkałam również ludzi.
Były to bardzo sympatyczne spotkania. Wędrowcy posyłali mi uśmiechy, słowa i
gesty. Nie było anonimowo, nie było samotnie, nie było ignorancji nawet wobec
małego człowieczka który dzielnie dreptał do celu. Właściwie to wszyscy
napotkani ludzie na tej drodze mieli jedno wspólne dążenie. I chyba dziś cel
pozostał ten sam, mimo innych okoliczności, innej drogi mentalnej.
Przede mną jawi się następna zimowa odsłona - weszłam w kolejny
niebanalny kadr. Orzeźwiające powietrze informuje o nadchodzącym mrozie,
jednak nie spieszę się. Wypatruję mieszkańców zimowego lasu, lecz stary
niedźwiedź mocno śpi. Zresztą nie tylko on. Ciesząc się urokami zimy dalej
przemierzam drogę. Już widzę jej koniec, wyznaczyło go malownicze schronisko.
Teraz zrobiło się tak bajecznie.
Otworzyłam drzwiczki: znów wielu turystów. Tym razem skupieni wokół
kominka w którym zagościł żywy ogień. Ten ogień nie był niebezpieczny, bo dawał
ciepło i zbliżał ludzi. Wypiłam herbatę z miodem, przekąsiłam konkretny
posiłek, poczułam inny rodzaj ciepła.
Z tej perspektywy, z okna schroniska, podziwiałam największe
jezioro, którego dostępu pilnie strzegły Tatry. Podchodzę bliżej. Słońce skryło
się za górami, troszkę zmieniło krajobraz. Z gry światła i cienia przyroda
wyłączyła pierwszy element, teraz rozumiem dlaczego fotografie czarno-białe
mają głębię i tak silnie oddziałują na wpatrującego się w nią człowieka. A
Morskie Oko nigdy się nie zamyka - ani zimą, ani wiosną, ani latem, ani
jesienią, ani w dzień, ani w nocy. Ono ciągle patrzy na nową rzeczywistość. I
być może nie zmienia swojego punktu widzenia.
Wróciłam do 2014 roku, do miejskich zakątków.
***